Tak było, kiedy po powrocie z „ucieczki” skierowałam pierwsze kroki na zewnątrz. Dziś, czyli 11 września w mojej podwarszawskiej wiosce spadł pierwszy, wyczekiwany od wielu dni deszcz. Mówię to szeptem, nie chcę go prowokować do odejścia, chociaż z tego, co słyszę, w innych rejonach kraju jest o wiele bardziej rozbrykany. Jedni mają zawsze czegoś za mało, drudzy za dużo. Jak w życiu.
Rozejrzałam się dokoła po ogródku,
widzę drzewa, krzewy, trawy pełne smutku,
nic dziwnego, bo tu u mnie nadal susza,
wlewam wodę do konewki, no i ruszam.

Tuż przy płocie słyszę lipy ciche jęki:
Wody! Nie chcę wkładać dziś żółtej sukienki!
Przecież to, do licha nadal letni wrzesień,
przecież wszyscy wiemy – to jeszcze nie jesień!


Obok szepcze rododendron rozdrażniony:
Mnie też podlej! Ja też jestem odwodniony!
Bzy zwinęły poskręcane, blade liście:
Lej, jeśli masz jeszcze wodę, oczywiście!

Trawy wyschły, ale są dziwnie radosne:
Nas już omiń, odświeżymy się na wiosnę.
Nie podlałam wszystkich chętnych, no cóż, szkoda!
Gdzie ta woda, moi drodzy, gdzie ta woda?
A na deski werandy, oprócz uschniętych liści spadło mi coś, co liściem nie jest. Po prostu ktoś zgubił piórko.






