Na zbliżające się ŚWIĘTA, oczywiście. Przepis dostałam od koleżanki z pracy ładnych kilka lat temu i chociaż poplamiony, rozciapciany, naderwany i lekko pogięty ( jak ja) pod brzemieniem lat działa (jak ja) nadal. Nie mam fotek pokazowego produktu, który powstawał w/g tej instrukcji, bo ledwo wynosiłam go z kuchni, rzucała się na niego cała rodzinna banda łakomczuchów i nigdy nie zdążyłam złapać za aparat. W tym roku też zrobię i może sesja się uda. Można go modyfikować. Czasem bazę, czyli ugotowany kisiel cytrynowy z dodatkiem soku i skórki ucieram z kostką masła i takim kremem przekładam biszkopt. Nigdy nie polewam czekoladą, a zawsze ukręconym z soku i cukru pudru lukrem. Mam nadzieję, że ktoś z Was powiększając czcionkę odczyta przepis i upiecze to cytrynowe, orzeźwiające cudo nawet bez okazji – nie będziecie żałować.

A CO JESZCZE?



Grudniowe widoki znacie oczywiście,
drzew nie ma, są tylko drzewiaste szkielety,
ukradła im jesień wszystkie piękne liście.
Kto winien? Jak zwykle listopad, niestety,

I, PYTAM:
Gdzie ten zwykły grudzień pełen śnieżnych grud?
Gdzie się grudy grudniowe podziały?
Gdzie te zaspy, zadymki, kurzawy i lód,
przecież grudzień powinien być biały!
Zamiast żwawo się włączyć w przedświąteczny trud,
dziś marzę o śniegu, o tym białym cudzie,
bo brak mi, brak grudniowych, białych, śnieżnych grud,
choć mi wszystko, co robię idzie jak po grudzie.


I JESZCZE CO?

