


I znów, znów udało się spotkanie (umówione oczywiście wcześniej) z LATEM NA WODZIE. 10 dni słońca, wiatrów i wodnych przestrzeni, i towarzyszące temu, może złudne poczucie wolności.


Jednak coś w tym jest, zwłaszcza wtedy, kiedy udaje się nam opuścić bardziej zaludnione rejony gęste od motorówek wszelkiej maści, pływających „domów,” czy wodnych skuterów. Rozumiemy, że są różne, inne od naszych sposoby spędzania czasu na wodzie, ale ryk mocnych silników połączony często z dudniącym odgłosem disco-polo i zagłuszający wszystkie inne dźwięki natury (śpiewy i rozmowy ptaków, szum trzcin, lekki plusk fal i spokojne ludzkie głosy) nie wpisuje się w nasze wyobrażenia o odpoczynku.



Są jednak miejsca, gdzie pojawiają się ciche, samotne żagle, cicha, rozległa połać wody, samotne drzewa, czy urokliwe, zarośnięte grążelami zatoczki. Można wtedy przycupnąć tu na kotwicy, usiąść na burcie, poobserwować, pomarzyć, wysłuchać dramatycznych głosów żurawi i spokojnie obserwować to, co istnieje wokół nas. I nawet wtedy, kiedy odwraca się do ciebie tyłem obrażona kaczka, (bo usłyszała, że jej nie dokarmimy, bo po co?) jest ci dobrze.



A co my dziś jedliśmy w tej bocznej zatoczce na zachodnim brzegu Śniardw? Ano, ugotowała się zupa-śmietnik z resztek ziemniaków, lekko zwiędłej fasolki, marchewki w strzępach i różnych przypraw. Kuchenka spirytusowa działa fantastycznie i chyba jest bardziej bezpieczna od gazowej. Polecam. Na półeczce ( czyli w „jaskółce”) czeka młynek. To jego stałe miejsce. Będzie kawka oczywiście.



Wszyscy wiecie, jak trudno oprzeć się fotografowaniu wschodów i zachodów słońca, co to niby ciągle te same, ale zawsze inne. W tym roku musiałam też je uwiecznić, chociaż ze względu na miejsca kotwiczeń nie były takie zjawiskowe.
WSCHÓD


ZACHÓD





I w tym właśnie porcie nad jeziorem Bełdany, po dziesięciu dniach żeglarskiej włóczęgi zakończyliśmy nasze wodne lato.



















