bez tytułu

Patrzę na niebo listopadowe,

na szarą, mglistą pustkę ponurą,

na cienie nad nim ciemno – stalowe

z nabrzmiałą deszczem chmurą.

Pod drzewem człowiek z chłodu dygoce,

znękany – milczy, a może śni?

I tylko coraz zimniejsze są noce,

i tylko coraz zimniejsze są dni.

Opadły liście w corocznym trudzie,

ot, zwykła, jesienna kolej rzeczy,

lecz tam, gdzieś w lasach umierają ludzie,

lecz gdzieś, tam w lasach zamarzają dzieci.

I pękło niebo listopadowe,

płonąc jarzącą się gniewu łuną.

Czy się rozproszą chmury burzowe,

czy na nas runą?