czyli pierwsza, rodzinna część LATA



Letnie, lądowe spotkanie rodzinne było bardzo udane. Każda z 12 osób „poświęciła” kilka dni swojego urlopu czy wakacji i stawiła się na wybranym miejscu. Tym miejscem było osiedle rybackie blisko jeziora Śniardwy na Mazurach. Nie będę tu opisywać zajęć, rozmów, dyskusji, pogadanek, sprzeczek, urazów i różnorakich rozrywek, bo kto ma najmniejszą nawet rodzinę ten wie, jak to może wyglądać, ale scenografię odnotuję kilkoma fotkami.


WYLĘGARNIA

Nawet, gdy każdy wszystko ogarnia
i jest nam bliski w swoich poglądach,
nie zawsze wie, czym jest „WYLĘGARNIA”
i jak wylęganie się w niej – wygląda.
TO, CO ZROZUMIAŁAM ( Z RELACJI JEDNEGO Z RYBAKÓW)
Otóż w takiej wylęgarni wylęgają się rybki, młode osobniki, które potem, o odpowiedniej porze wrzucane są do wody i namawiane, żeby sobie rosły zdrowo i dalej się już same rozmnażały w jeziorze, aż do czasu, kiedy część z nich zostanie odłowiona po osiągnięciu, nazwijmy to – pełnoletności, czyli inaczej, wartości kulinarnej. Do wylęgarni wejść nie można, obowiązuje tu, jak wszędzie w podobnych miejscach – rygor sanitarny. Jak to się odbywa? No, cóż, do powstania ryby potrzebne jest mleczko męskiego osobnika (mleczaka) i jajeczko żeńskiego (ikrzaka). Zgrabne ich połączenie skutkuje po odpowiednim czasie powstaniem larw – młodego narybku, czyli NIC NOWEGO, prawda? Ciekawi Was jak odbywa się to połączenie w wylęgarni? Upraszczając – trzeba „wyciśniętą” (często ręcznie) ikrę pokryć „wyciśniętym” mleczkiem. I już. Podobno są też i inne metody pozyskiwania obu materiałów np. przy użyciu delikatnych narzędzi (specjalne pompki) W wylęgarniach całemu procesowi tarła trzeba zapewnić odpowiednie, kolejne pojemniki, czystą wodę, a nawet cykl dobowy (dzień-noc). Nie jest niespodzianką fakt, że przede wszystkim dba się o rozród szlachetniejszych gatunków ryb, inne same robią, co i kiedy chcą, a my możemy sobie je złowić na wędkę. Takie np. okonie usmażone na oleju z dodatkiem masła klarowanego to tzw. niebo w gębie, czy jak to się tam mówi.



Były dni, że z połowu tzw.nici – nic nie chciało skorzystać z naszych propozycji posiłku (robaczek, ciasto, serek, kukurydza, muszka). W pobliżu była na szczęście sympatyczna, obrośnięta malwami rybna restauracja (troć w maśle ziołowym, paluszki ze szczupaka, łosoś z rusztu, sandacz z kurkami), ale dla „ryboniejadów” dysponująca chłodnikiem i naleśnikiem. Gdyby zaś, gdyby, gdyby, gdyby…ktoś się po czymś źle poczuł, mógł natychmiast skorzystać z istniejącego w tym samym miejscu punktu lekarskiego.











Czas rodzinnego, lądowego i pierwszego letniego wyjazdu minął jak z bicza strzelił czyli szybko. Teraz przerwa, bo, a to coś trzeba zrobić w domu, a to coś pozałatwiać, a to jakaś wizyta lekarska, więc za chwilę wykorzystam sobie opakowanie jakiejś przesyłki i będę miała swoje 3P – posiedzę, pomyślę i popstrykam. Ktoś też to lubi?





















