Chodzę sobie, łażę po mieście,
dziś chcę leniwie się powłóczyć.
Tłok, ścisk, o, jedzą mięsa w cieście
jedni przy drugich, więc muszę kluczyć.
Pchają się, biegną i liżą lody,
zasyczał tramwaj, auto…tuż, tuż…
Szukam fontanny, tej do ochłody,
jest! Wszystkie miejsca zajęte, cóż…
W betonowych donicach
osiwiały drzew szpalery,
duszno, lepko na ulicach,
zaraz przeklnę: – Do cholery!
Każdy z nas miał taki czas,
gdy go nęcił miejski kurz,
ale ja dziś mówię: PAS
i uciekam. Zaraz. Już!
W dzień spacerów, a zwłaszcza leniwych
nie unikam ścieżek, nawet krzywych
i zakosami, jak mech mnie niesie,
snuję się po lesie.
Później wolno przemykam po łące,
wącham wszystko, co na niej pachnące
i to samo robią obok trzmiele,
ale jest ich dziwnie niewiele.
A za łąką czeka na mnie rzeka,
gdy się zbliżam, ona nie ucieka,
nadal płynie leniwie, ospale
omijając martwy, stary pień.
To ja, hyc, uciekam w wierzby cień.
Stoję, stoję, wpatruję się w fale
i uwierzcie, nie poczułam wcale,
że ucztują na mnie w pełnym zachwycie
panie komarzyce.